poniedziałek, 6 kwietnia 2015

„Sąsiedzi”, Teatr Barakah

Istnieją sztuki, które mogą trwać dwie, trzy godziny, a i tak siedzę na nich, utrzymując przez cały ten czas najwyższy poziom zaangażowania. Są również takie, które mimo krótszego czasu trwania nie potrafią utrzymać mojej uwagi dłużej niż pięć minut. Z „Sąsiadami” było raz tak, raz tak. Były takie momenty, kiedy zapadałam się w fotel i zastanawiałam się, kiedy to się skończy i dlaczego wciąż młócą w kółko to samo. Jednak przez większość czasu byłam dość zainteresowana, a chwilami śmiałam się wraz z całą salą z naprawdę absurdalnych żartów (opis na ich stronie nie kłamie, humor jest naprawdę  chwilami bardzo absurdalny!).

Podobał mi się Głos, który wszystko tłumaczył. Stał się też pod koniec sprawcą niekontrolowanego chichotu, który wydobywał się ze mnie i krążył gdzieś pod sufitem dość długo (zagmatwałam: chichot mój krążył, nie Głos). Atmosfera na sali była dobra; publiczność była naprawdę lotna, wiedziała, kiedy się śmiać, a kiedy być cicho, a w sumie bywały i takie momenty, które tej ciszy wymagały. 
Wydaje mi się, że na małej sali, takiej jak na ulicy Paulińskiej, łatwiej poczuć taką fajną więź z resztą zgromadzonych ludzi. Nie jakąś szczególnie emocjonalną, bardziej coś w stylu myśli „O, jak fajnie, ten pan przede mną gruchnął śmiechem wtedy, kiedy ja i nie zrobiłam z siebie idiotki”. Na wielkiej sali zwykle jest to bardziej w stylu „Obożeobożeoboże, gruchnęłam śmiechem i ci ludzie wokół patrzą na mnie z taką dezaprobatą, chociaż ktoś tam z tyłu chyba też się zaśmiał, ale nie jestem pewna”, ewentualnie, jeśli to jest Teatr Słowackiego, „Z czego te dzieci przede mną, za mną i obok mnie się tak głośno śmieją?!”. Ponadto mała sala zdecydowanie sprzyja siedzeniu na podłodze bez narażania się na wspomniane spojrzenia (a to lubię!). Nie no, nie siedziałam na podłodze, ale ktoś tam siedział i mi wystarczyła sama świadomość takiej możliwości. Bo osoby, które siedziały na podłodze to w sumie siedziały już na scenie niemal, a to dopiero jest super!
W ogóle ciężko jest cokolwiek napisać na temat samych „Sąsiadów” i nie zdradzić rzeczy, których lepiej byłoby nie zdradzać osobom, które potencjalnie mogą się kiedyś na to wybrać. Może dlatego tak długo zbierałam się w sobie, żeby napisać na ten temat parę słów (na sztuce byłam w ostatni poniedziałek marca). 
Może jeszcze o jednym. Podczas trwania sztuki nie zwróciłam na to uwagi, ale po wyjściu  z teatru zaczęłam się nad tym zastanawiać. Jak typowy mieszkaniec wsi mógł mówić takim językiem? Tak, wtrącał k... co drugie słowo. Ch... też. Ale przecież nie o to chodzi, ludzie ze wsi nie mówią taką ładną polszczyzną. Zwłaszcza taki chłopek-roztropek jak w tej sztuce. Przekleństwa nie wystarczą. Przez to w całej sztuce coś mi nie grało, ale nie byłam do końca pewna co, no bo jednak większość czasu moja uwaga była skupiona na czymś innym. Gdyby bohater-sąsiad przychodził i godoł zamiast mówić, byłoby to bardziej przekonujące. 
Niemniej jednak jest to jeden z niewielu minusów, jakie mogę wymienić. Przeważały elementy komiczne i utrzymujące moją uwagę. Dużo rzeczy mnie też zaskoczyło, na przykład końcówka, o której postanowiłam nie pisać, a właśnie to robię, cholera. Tak, końcówka była dobra, bo zaskakująca. Nigdy bym się czegoś takiego nie spodziewała. I chyba o to chodziło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz